
Marta Gwizdala malarka mieszkająca w Wisconsin. Malarstwem zaczęłaś pasjonować się już jako 4 latka. Potem brałaś udział w wielu konkursach i pomimo tego, że swoją przyszłość wiązałaś z dyplomacją, dziś zajmujesz się malarstwem. Czy zgadzasz się?
Zgadza się. Choć dodajmy, że taki start jest związany z aspiracjami Rodziców, którzy chcieli, aby ich córki mogły szybko odnaleźć swoje pasje. To było trochę jak taki Child Development Specialist, ale bardziej niskobudżetowy. Mama miała tutaj dobrą intuicję. Najpierw sprawdzano, czy podoba mi się taniec, potem granie na instrumentach i śpiew, a potem malarstwo.
Marto, malarstwem zainteresowałaś się jako bardzo mała dziewczynka. W wieku 10 lat zdobyłaś swoją pierwszą nagrodę w konkursie plastycznym i w nagrodę wyjechałaś do Paryża. Jakie wrażenie zrobiło na Tobie to miasto, miasto wielu artystów i miejsce narodzin wielu trendów w sztuce?
Zajęcia malarskie rozpoczęłam bardzo wcześnie, jako 4 letnie dziecko. Prowadzone były przez specjalistów sztuki w Pałacu Młodzieży (taki ośrodek zajęć poza szkołą powszechną, mieszczący się w Pałacu Kultury i Nauki – zabytku architektonicznym). To tam, spędziłam blisko 15 lat na „szlifowaniu” malarstwa. Na początku marzyłam o szkicu, ale mój Tata zapisał mnie omyłkowo na niewłaściwe zajęcia: malarstwo, zamiast szkic. Nie żeby to było, aż tak ważne, ale akurat ten błąd wpłynął na kolejne wydarzenia w moim życiu, spowodował efekt domino. Jako dziecko wygrywałam wiele pomniejszych i dużych konkursów, szczerze, dużo z tego nie pamiętam, ponieważ skupiałam się na malowaniu (śmiech).
Kiedy dowiedzieliśmy się w domu, że wygrałam konkurs z wyjazdem do Paryża, moi Rodzice się zdenerwowali. Do wyjazdu było około miesiąc lub mniej, a wyrobienie paszportu w tamtym czasie nie było takie proste. To wciąż była postkomunistyczna Polska, a na paszport się czekało zdecydowanie dłużej. Myśleliśmy, że już się nie uda, ale mój Tata powiedział, że zrobi wszystko, abym pojechała do Paryża. On zresztą też zaszczepił we mnie fascynację Francją i USA, gdyż sam tam podróżował. Miałam wizje tych dwóch miejsc w mojej głowie od kolebki. Do dziś mam małą statuetkę wieży Eiffel w domu mojego Taty. I udało się. W ciągu około 2 dwóch tygodni dostałam paszport. Mój Tata wywrócił urząd paszportowy „do góry nogami”, abym mogła tam pojechać. Nie ukrywam, że jako dziesięciolatka nie byłam wystarczająco dorosła, aby zrozumieć tak ważną nagrodę. Naprawdę bardzo to doceniałam, ale byłam za mała, aby wynieść wiele z tego doświadczenia. Pamiętam zwiedzanie Luwru, oglądanie Mona Lisy z bliska, spacery po znanych ulicach, ogólnie dużo oglądania obrazów. Żałuję, że nie mam żadnych zdjęć, niestety! Najwspanialsze doświadczenie to były stoiska z obrazami, zwykłych, mało znanych jeszcze artystów, którzy tworzyli piękne arcydzieła – na wyciągnięcie ręki. Mówię tak, ponieważ to odwaga, by pokazywać się ze swoją sztuką i sprzedawać to na ulicy.
Jak napisałaś w swoim życiorysie planowałaś swoją przyszłość związać z dyplomacją. Co spowodowało, że jednak zmieniłaś zdanie i oddałaś się swojej największej pasji, czyli malarstwu?
Odpowiedź jest prosta i banalna: miłość. Zanim jednak do tego dotrę, muszę opowiedzieć, jak do tej miłości dotarłam. To będzie dramatyczne, ale malarstwo chciałam porzucić. Zasadniczo przestałam uczęszczać na lekcje, nie czerpałam z tego zajęcia radości ani żadnej przyjemności. Nie miałam też czasu. Studia, chór i inne obowiązki pochłonęły mój czas. Tak naprawdę to też nienawidziłam swojego stylu. Bardzo się porównywałam do innych jako nastolatka i nie mogłam się długo zaakceptować. Moje studia rozpoczęłam na Uniwersytecie Kardynała Stefana Wyszyńskiego w Warszawie, na wydziale stosunki międzynarodowe. To nie tak, że planowałam być dyplomatą. Ja wiedziałam, jakie trudności się wiążą z tym kierunkiem, jak ciężkie są egzaminy, ile nauki mnie czeka nawet po studiach. Planowałam mimo wszystko pracę w ministerstwach, czy nawet w ambasadach, konsulacie, ale niekoniecznie jako konsul. Jako dwudziestoparoletnia osoba mogłam sobie marzyć, ponieważ życie i tak weryfikuje nasze plany. Kiedy przestałam zajmować się malarstwem, w tym samym czasie, w moim życiu nastąpił szereg wielu innych dramatów rodzinnych i nie tylko. Bardzo to wpłynęło na moją psychikę, długo dochodziłam do siebie. Musiałam nauczyć się kochać samą siebie i zrozumieć swoje potrzeby. W tym samym czasie dwóch moich kolegów (jeśli to czytają to pozdrawiam!) wróciło ze swojego stażu w Chicago. Oni byli szaleni (w pozytywnym sensie) – wysłali swoje CV do każdego konsulatu, chyba na całym świecie, nawet w tak dziwnych i egzotycznych krajach, że w głowie mi się to nie mieściło. Nie byłam, aż tak odważna, podziwiałam ich za to. To oni opowiedzieli mi o Chicago, o tym jak fajnie było i nakłonili mnie, abym spróbowała. Szczerze mówiąc, nie wahałam się długo. Nie wiem czemu, ale chciałam coś zmienić w swoim życiu. Tego samego dnia porozmawiałam z Tatą o wszystkich rzeczach związanych z taką podróżą, uzyskując jego wsparcie w tej decyzji. Wysłałam swoje CV, poprosiłam uczelnię o pomoc – i dostałam się. Miałam odbyć miesiąc darmowych praktyk w konsulacie w Chicago. Czułam się niesamowicie szczęśliwa. Jakby faktycznie bliska swoich celów. Do swojej walizki spakowałam ubrania ze zdaniem „cokolwiek, przecież na randki tam nie lecę” (oh, ironio…). Do Chicago poleciałam, mieszkałam w domu zakonnym z siostrami zakonnymi (je także pozdrawiam). Bardzo przyjemne doświadczenie. I tak, pierwszego dnia swoich praktyk – zgubiłam się. Google maps mi wariował, nie miałam Internetu, źle wysiadłam z pociągu (a miałam potwornie długi i skomplikowany dojazd). Zadzwoniłam więc z hotelu do Konsulatu, ale nie bardzo mogli mi pomóc. Błądziłam w deszczu. W końcu ktoś się zlitował (nie pamiętam, jak do tego doszło), ale ktoś zamówił mi tam Ubera. Teraz jak o tym myślę, to wiele razy mogłam być porwana (śmiech). Zmoczona i zmęczona dotarłam, ale nie zepsuło to, aż tak mojego pierwszego dnia. Pracownicy pomogli mi opracować trasę powrotną do domu, abym tym razem się nie zgubiła… I się zgubiłam. Normalnie naprawdę jestem dobra w topografii i to ja w moim domu zajmuję się planowaniem trasy, ale sama w USA, to było ponad moje siły. Wysiadłam z autobusu, zobaczyłam kościół i klub sportowy dla Polonii. No, pomyślałam, że tam na pewno ktoś mówi po polsku. Udałam się tam i spotkałam panią Danusię (pozdrawiam, jak i całą rodzinę!). Spytałam się, czy mogą mi pomóc i odwieźć mnie do sióstr. Byłam tak zmęczona, że już wszystko mi było jedno, czy mnie porwą (żart). Pani Danusia bez wahania pomogła mi i poprosiła mnie w zamian, abym pomogła im, biorąc udział w paradzie na 3 Maja (to takie państwowe święto w Polsce z okazji ustanowienia pierwszej Konstytucji w Polsce – w 1791 roku – druga konstytucja na świecie po USA). Z racji tego, że nosiłam warkocze i miałam blond włosy, miałam iść razem z harcerzami, jako postać „Inki” (Polskiej bohaterki z okresu II Wojny Światowej oraz niezłomnej bojowniczki w walce z komunizmem, za co zapłaciła życiem – pomimo młodego wieku, bo była nastolatką, okazała się niezłomną i oddając życie powiedziała ostatnie słowa „Powiedzcie mojej babci, że zachowałam się, jak trzeba”.) Wracając do uroczystości, jak obiecałam, tak zrobiłam. W pewnym momencie poczułam potrzebę pozostania tam dłużej. Nie umiem tego wyjaśnić, ale silne uczucie w sercu, kazało mi zostać. Nigdy w życiu tak nie miałam, naprawdę nie potrafię tego wyjaśnić, tylko tym, że sam Bóg kazał mi nigdzie nie lecieć. Nigdy nie doświadczyłam takiego uczucia, ale napawało mnie spokojem. Mój Tata to zrozumiał i wsparł mnie w mojej decyzji. Konsulat wydłużył mi umowę o 6 miesięcy, natomiast ludzie, którzy mnie wspierali, znaleźli miejsce do spania. Pani Danusia bardzo mi pomagała się odnaleźć przez pierwszy miesiąc dając ubrania, jedzenie, a także zapraszając do siebie do domu. Ona jest bardzo serdeczną osobą, która angażuje się w pomoc wielu ludziom, naprawdę silna osoba, którą podziwiam. Poznałam też jej córkę, zięcia i synów. Właśnie ten zięć, powiedział, że znajdzie mi męża, który oświadczy mi się zanim wylecę. Zaśmiałam się i życzyłam powodzenia. Kto bierze ślub w dzisiejszych czasach w ciągu 6 miesięcy, prawda? No właśnie. Pewnego wieczoru właśnie on zaprosił mnie do swojego kolegi. Zięć pani Danusi wraz ze swoją żoną, do dziś lubią swatać ludzi, takie ich hobby, ale są bardzo w tym dobrzy. Kolega mieszkał jedną ulicę ode mnie. Poszliśmy do niego na pogaduchy i tak poznałam swojego obecnego szwagra. Mój szwagier Marcin jest bardzo ciekawą osobą, bardzo odważną. Pierwsze, co zrobił to pokazał nam pokój swojego brata Mateusza i pokazał jego hobby. Mateusz maluje figurki takie, jak do gier i był rezydentem jako lekarz rodzinny. Marcin powiedział „zobaczcie, on robi tylko to i zajmuje się pracą, jaka dziewczyna go weźmie, skoro nie idzie do ludzi?” Ja na to odparłam bez wahania „fajne hobby, na pewno jakaś go weźmie”. A potem poznałam Mateusza, mojego obecnego męża. Jak go zobaczyłam pierwszy raz, to wystraszyłam się jego czerwonych przekrwionych oczu, ponieważ nie spał wiele dni (śmiech). Poświęcenie się nauce odebrało mu dużo radości z młodości, z wielu rzeczy zrezygnował, w tym z poszukiwania miłości. Mateusz i ja widywaliśmy się co jakiś czas na różnych przyjęciach, aż w pewnym momencie wreszcie poprosił mnie o telefon i zaczął się ze mną spotykać.
Od samego początku był dżentelmenem, bardzo delikatny i nigdy nachalny, co bardzo mi się podobało. W ciągu pierwszych dni, przedyskutowaliśmy wszystko. Obydwoje mieliśmy poważne zamiary na życie. Byliśmy pewni, że to jest to. Po miesiącu randkowania, zaczęliśmy być parą, a miesiąc później Mateusz mi się oświadczył. Bez pierścionka, nie było go wtedy stać. Zresztą nie spodziewał się, że będzie potrzebował pierścionka tak szybko. Chciał mnie złapać, zanim wrócę do Polski. No ale ja musiałam, skończyć swoje studia. Dlatego planowaliśmy, że gdy skończę studia, zaczniemy się bardziej zastanawiać, odłożymy pieniądze i zrobimy wielkie wesele w Polsce. Do tego czasu lataliśmy do siebie, a gdy skończyłam swoje studia, a był to rok 2019, nastąpił covid i wprowadzono zakaz podróżowania dosłownie tydzień przed moim odlotem do USA. Czułam się jakby kamień mnie przygniótł. Nie mogłam być z osobą, którą kocham, dotknąć, przytulić się. To dopiero był początek paniki. Nikt nie wiedział, kiedy to się skończy. Ta panika, smutek i w sumie depresja towarzyszyła nam dokładnie 181 dni. Tyle czasu byliśmy rozłączeni. Byłam na grupie na Facebooku, która opisywała historie ludzi w podobnych sytuacjach. Kobieta w Australii, a mąż w Chinach. Kobieta, która urodziła w Belgii dziecko, a ojciec w Brazylii, nie mogący zobaczyć swojego maleństwa. I niektórzy, byli w takiej sytuacji 2 lata, bo np. Australia była zamknięta bardzo długo. Ja nie mogłam tak żyć. Musiałam przestawić się na czas Mateusza (różnica 7-8 godzin pomiędzy USA i Polska), aby z nim rozmawiać przez kamerkę. Mamy setki zdjęć z tego okresu, zrzuty ekranu z naszych rozmów. Ile tu płaczu było. Mój Tata chodził także smutny po domu, bo bardzo kocha Mateusza. Razem z nami bardzo mocno to przeżywał. Odbyłam poważną rozmowę z Mateuszem, otrzymaliśmy też wsparcie innych par i prawników, którzy doradzili nam, jak się zobaczyć. Postanowiliśmy zaryzykować i spotkać się w stolicy Meksyku. Ach, moja kariera – stosunki międzynarodowe – chyba tak na mnie wpłynęła, jak widać (śmiech). Uznaliśmy, że wolimy się spotkać tam i zdecydować, co dalej. Do Meksyku doleciałam przez Amsterdam (jedyne możliwe połączenie w tym czasie), tam byłam tydzień z moim Tatą, który mi towarzyszył zanim przyleci Mateusz, a Mateusz wybłagał w pracy wolne. I w końcu, po tak bolesnym doświadczeniu udało nam się spotkać.
Potem podjęliśmy decyzję, że polecimy do Chicago. Że jeśli mi nie pozwolą wejść – Mateusz przeprowadzi się do Polski i tam będzie lekarzem. Trudno, USA mogło stracić lekarza! Ale, udało się. Pan na lotnisku był bardzo rzeczowy i wbił pieczątkę bez żadnego problemu. Kamień spadł nam z serca. Po paru miesiącach zrozumieliśmy, że nie możemy żyć na odległość. Tak się nie da na dłuższą metę. Przeżyliśmy naprawdę trudne i cudowne chwile razem, jesteśmy pewni siebie i nie chcemy się tracić. Mateusz oświadczył mi się drugi raz, tego samego dnia, co wcześniej i wzięliśmy ślub w grudniu 2020. W kościele byliśmy tylko my i świadkowie. To było na Trójcowie w Chicago.
Rodzina i znajomi mogli tylko uczestniczyć w uroczystości on-line, takie czasy. Covid nie pozwolił wtedy na świętowanie, ale dla nas ważniejsze było być razem niż wyprawiać uczty. Po ślubie, włączyliśmy Netflix i zamówiliśmy pizzę, bardzo oszczędnie. Parę miesięcy później pojechaliśmy na wycieczkę do Wisconsin, ponieważ Mateusz spędził tam dużo czasu na rodzinnych wycieczkach. Zakochaliśmy się w Wisconsin, zwłaszcza, że przypominało mi ono Polskę. Postanowiliśmy po rezydencji Mateusza przeprowadzić się tam.
W Chicago żyliśmy od czeku do czeku, mieszkaliśmy w piwnicznym mieszkaniu, a ja nie mogłam pracować, bo nie miałam jeszcze zielonej karty. Tego samego roku przenieśliśmy się do Wisconsin, dostałam zieloną kartę, poznaliśmy cudownych ludzi i tu powoli zaczęłam na nowo odkrywać, co chcę robić w życiu. Nie ciągnęło mnie już do dyplomacji itp. Nie pasuje mi urzędniczy tryb pracy, nie jest odpowiedni dla mojego temperamentu, jestem zbyt kreatywna i nie potrafię funkcjonować w sztywnych ramach. Dużo dziewczyn w szkole nie lubiło mnie za to, że wychodzę przed szereg z inną opinią niż wszyscy, no ale taka byłam. Nie lubiłam być zmuszana do robienia czegoś, czego nie lubię. Razem z mężem zaczęliśmy podróżować, odwiedziliśmy Florydę i Nowy Orlean, w którym zakochałam się i to samo stało się z malarstwem, zakochałam się w nim na nowo też.
To miasto wpłynęło na mnie, na moja duszę i cala moją kreatywność. Dało mi kopa, zainspirowało i wyleczyło. Zaczęłam malować najpierw dla siebie, ale potem moja teściowa (nazywam ją mamą w prawie, teściowa jest takie surowe!) i mąż powiedzieli, że muszę zacząć pokazywać moje obrazy i sprzedawać. W pierwszym roku sprzedałam 3 obrazy. W 2024 około 50. Zaczęłam od małego studia w Wisconsin w The Arts Mill w Grafton, dołączyłam do pierwszej gildii Cedarburg Artists Guild. Zagłębiłam się w to. To życie mnie pochłonęło. Spędzam codziennie ponad 8-12 godzin na ciężkiej pracy, aby realizować swoje ambicje: stworzyć sztukę, która będzie kochana przez ludzi, będzie sprzedawana, zapisze się w historii już za mojego życia. Obecnie również prowadzę klasy artystycznych, prywatnie, czy organizuję takie duże eventy, szykuję nowe kolekcje, przygotowuję się wielką wystawę w maju 2025, powoli pracuję nad wszystkimi moimi vendor/art markets. W tym roku zrobiłam ich tylko 16, a planuję zrobić więcej w 2025, każdy weekend prawie pracuje.
Tworzę kartki na różne okazje, małe dekoracje breloczki do kluczy, czy podstawki na herbaty, produkuję wzory do własnych toreb, robię zakładki do książek, ja mam dosłownie małą fabrykę w domu.
Ostatnio spodobało mi się także bawienie ze szkłem, wciąż nad tym pracuję, aby ulepszyć szklane dekoracje. Kilka dni temu, przed tym wywiadem odpowiadałam na pytania studentce, która robiła projekt naukowy i wybrała mnie do tego programu. Pomagam też innym artystom w promowaniu się na ich social mediach, jestem odpowiedzialna za bycie menadżerem Social Media dla the Arts Mill w Grafton i promocję artystów, z którymi dzielę studio. Marzę też o narysowaniu książki dla dzieci, mam to w planach, a ponieważ moja przyjaciółka ma małą córeczkę, mam motywację do stworzenia pierwszej książki. W 2025 planuję też otworzyć kanał na YT. Nie mam pojęcia jak to będzie wyglądało, mam tremę! Naprawdę staram się ciężko pracować i udowodnić, że praca artysty, to nie są żarty – szczególnie jeśli działa się na wysokich obrotach, dużo trzeba poświęcić. I tak oto żyję, jako artysta, wspierana przez kochającego męża – właśnie w grudniu mieliśmy 4 rocznicę małżeństwa, a wcześniej 5 lat związku, niedługo będziemy się wprowadzać do nowego domu, a moja kariera, jako artysty naprawdę mnie spełnia.
Jak znalazłaś się w The Arts Mill, cóż to za miejsce?
The Arts Mill w Grafton, Wisconsin to jest duży budynek, w którym kiedyś był młyn. Obecnie przerobiony jest na pracownie dla artystów. Mamy ponad 20 różnych artystów zajmujących się: ceramiką, biżuterią, malarstwem olejami lub akwarelami, fotografią itd. Razem tworzymy zgraną drużynę, drugiej takiej nie ma – naprawdę. W życiu artysty często trzeba się zmagać z zazdrością i patrzeniem na ciebie przez kogoś z góry. My, jesteśmy zgrani, naprawdę pomagamy sobie i wspieramy się. Działamy tam zresztą w ramach wolontariatu. Wynajmujemy swoje studia, pracujemy tam, ale wszelka promocja, sprzątanie, sprzedaż – to jest nasza ciężka praca po to, aby ludzie nas odwiedzali, aby kupili prezent na święta, czy po prostu żeby do nas przyszli i pooglądać obraz. W tym roku mamy też wiele klas artystycznych, nawet mój mąż poprowadzi klasę, o tym, co jest jego pasją – malowaniu miniaturek! Do The Arts Mill dołączyłam przypadkiem w sierpniu 2023, gdy odwiedzałam to miejsce z moim mężem i tatą. Tam poznałam obecną dyrektorkę, artystkę Marthę Derocher (właśnie zrozumiałam, że będę jej musiała wyjaśnić polską odmianę jej imienia haha!). Ci ludzie wiele dla mnie znaczą, to że ich mam w życiu, jest dla mnie bardzo ważne. I gdy promuję ich sztukę na social media, po prostu kocham fotografować ich rzeczy i pokazywać je światu. Myślę, że to nie fair, aby byli ukryci.
Twoje obrazy można określić jako modern art, ale to bardzo „szerokie określenie”. Jak ty sama zdefiniowałabyś swoją sztukę? Jakie style malarskie są dla Ciebie największą inspiracją?
Z tego, co widzę wielu artystów ma problem ze zdefiniowaniem, skategoryzowaniem ich stylu. Szczególnie, gdy nie jest to jednoznaczne, co często się zdarza. To prawda, określenie modern art jest bardzo szerokie. Problemem z moim stylem jest taki, że każdy porównuje mój styl do innych technik. Nieraz słyszę, że moje obrazy są impresjonistyczne jak Monet (choć ja nie widzę podobieństwa, ale to miły komplement), czasami niemal realistyczne, a jednocześnie bajkowe. Ja się nie trzymam sztywnych ram, łączę style, testuję inne jak abstrakt i tak tworzę własny styl. Z malowaniem jest jak z podpisem. Niby każdy umie zrobić tę samą literkę na kartce w szkole, ale gdy już podpisujemy się swoim charakterem, to okazuje się, że te literki jednak mogą być inne. Mój mąż nazywa moją sztukę „whimsical” i takie określenie słyszę najczęściej od ludzi. Mam też przy tym swój charakter, swój inny styl, nie stosuję się do tradycyjnych technik posługiwania się pędzlem. Whimsical to szuka kolorowa, dużo zabawy z kolorami, taka bez stresu, dziecinna, beztroska, jak w bajce, w magicznej kranie. Prawda jest taka, że każdy widzi to to chce, każdy znajdzie inną kategorię, za 100 lat może nazwą mój styl marta-lism! Jeśli chodzi o style malarskie, ja naprawdę lubię wiele. Nie czerpię inspiracji ze stylów. Tak, wychowałam się w polskiej kulturze, więc miałam mnóstwo informacji na ten temat w szkole. Zdzisław Beksiński, Jan Matejko, Władysław Reymont, Rembrandt, Salvador Dalí i wielu innych, ja naprawdę lubię ich sztukę, szanuję, ale daleko mi do ich stylu. I nie ma opcji, abym tak malowała, bo to nie mój charakter. Nie ma sensu, abym szkoliła się w stylu jakiegoś artysty, skoro on był w tym mistrzem. Ja chcę być mistrzem swojego „stylu pisma”. Lubię też wielu współczesnych artystów. I znowu, oni też mają inny charakter, inny styl, ja nie maluję jak oni. Ja kocham artystów, za to, że malują coś innego, za ich wyjątkowość i oryginalność. Nie zawsze lubi się artystę też za to, jak maluje, ale czasami za historię. Z takich artystów wyróżnię Vanessa Horabuena, David Gustafson, Over the Artsy Moon, Janis Margolis Art, Karen Davis, Tom Uttech, Katie Jobling, Mona Edulesco, David Langevein, Jess Franks, czy Carole Elliott (to są tylko przykłady, bo znam więcej i lubię więcej!). Jak się porówna ich sztukę do mojej, jesteśmy zupełnie innymi artystami. W swoim domu na ścianie mam swoje obrazy, ale też innych artystów, nawet lokalnych lub tych bez znanego nazwiska, wręcz anonimowych, kupione na ulicy w Nowym Orleanie. I to jest piękne w modern art, że wszyscy mają swój charakter. A jak ktoś skategoryzuje moją sztukę, to naprawdę wszystko jedno. Nie to się liczy. Tylko, to co ludzie czują, ich doznania, kiedy ją oglądają.
Natomiast inspirację czerpię, jak wszyscy, z tego co zobaczę. Zobaczę, że ktoś namalował coś pięknego, to pomyślę, że też chcę. Zobaczę krajobraz, pomyślę, że chcę tam polecieć – namaluję. Ktoś mnie poprosi o obraz, obrazek, namaluję. Uroczy piesek, czy martwa natura – cokolwiek mnie natchnie w danym momencie. Czasami jest to nawet przelewana na płótno muzyka, tekst piosenki. Mam taki obraz, “In the mouth is Sahara, vipers are everywhere;” przedstawiający kobrę na pustyni, powstał, gdy słuchałam polskiego rapu. Mój styl mogą skategoryzować więc ludzie, a ja i tak będę robiła swoje.
Czyli okazuje się, że muzyka jest też świetną inspiracją. Jakiej muzyki słuchasz podczas malowania?
Oczywiście lubię klasykę, progressive rock, ale też kocham polski rap i dubstep. Mój samochód ma przystosowane światła kolorowe LED i podkręcone basy, abym mogła słuchać „mojego dudnienia”. Mateusz mówi, że słychać mnie z daleka, jak jadę 🙂
A co chciałabyś przekazać odbiorcom poprzez swoją sztukę?
Przede wszystkim dać im radość, spełnienie ale też wywołać sentyment. Chcę, żeby czuli się wyjątkowi, żeby ich oczy patrzyły z „głodem sztuki”. Żeby zadawali pytania, żeby odnajdywali szczegóły, żeby ich też inspirowała. Chcę przekazać, że można osiągnąć coś wielkiego ciężką pracą, byciem cierpliwym i pokornym, ale jednocześnie też trzeba być pewnym siebie. Że trzeba wyjść ze strefy komfortu, jeśli chce się coś osiągnąć. Zamiast siedzieć na Instagramie i patrzeć, jak jakaś aktorka poleciała na Bahamy, wolę zrobić to sama. Chcę wzniecić iskrę w ludziach, która przyniesie im radość. Chcę też sama myśleć o mojej sztuce jako o wyzwaniu, które udaje mi się realizować.
Malujesz przede wszystkim naturę, piękne kwiaty. Jesteś też pasjonatką aktywnego spędzania czasu pływając, jeżdżąc na rowerze itp. Mówisz, że natura jest Twoją inspiracją. Jak wygląda taki proces czy tworzysz pod wpływem chwili czy raczej są to wspomnienia jakie przywołujesz w swojej pamięci lub inspiracje zdjęciami zrobionymi podczas spacerów i podróży.
Najczęściej zobaczę coś, zdjęcie, czyjś obraz, pójdę do galerii i coś mnie natchnie „och może też namaluję podobne kwiaty” – wiadomo w swoim stylu, ale myślę sobie „o tego jeszcze nie zrobiłam”. Albo myślę „jakie wyzwanie sobie by tu rzucić?” I potem miesiąc „robię” obraz, bo postawiłam sobie wymagające zadanie. Inspiracje pojawiają się też o różnych porach dnia, gdy idę spać, czasami nagle jakaś wizja w głowie mi się pojawia i muszę to zapisać. Czasami po prostu siedzę i sobie projektuję i przyjdzie mi coś do głowy. O i jeszcze i muzyka. Wystarczy czasami jedno słowo lub zwykłe skojarzenie. Większość pomysłów czerpię z głowy, czasem tylko ze zdjęcia czy w plenerze, bo te i owszem też robię.
Czasami po prostu jestem w restauracji, sączę dobrego drinka i myślę, że fajnie by było go namalować. Moje myślenie o malarstwie można podsumować tak: ćwiczyć, rozwijać się, robić coś cały czas, byle tylko malować. Najtrudniejsze w tym wszystkim jest zachowanie porządku i zorganizowanie się. Czasami jest tak, że mam tak silną wenę, że robię 10 obrazów jednocześnie. I wtedy trzeba umieć ogarnąć przestrzeń dookoła, tudzież nie pogubić się w farbach, czy zwyczajnie nie narobić sobie większego bałaganu do sprzątania. Sprzątanie po malowaniu jest najtrudniejsze, bo zabiera dużo czasu.
Może to nietypowe pytanie ale jakie jest Twoje ulubione narzędzie malarskie?
Szpachelka i ołówek do szkiców. Nie rozstaję się z nimi, śnią mi się po nocach, a nawet mam je w torbach w restauracji :).
Czy masz swoje ulubione pory roku? A może, któryś z żywiołów jest dla ciebie największą inspiracją pozwalającą rozwinąć ci kreatywność?
Najbardziej to zima. Jest piękna, chłodna i mam więcej weny wtedy. Latem jestem przepalona, nie mam czasu, jest gorąco, kiepski czas do malowania. Kocham spędzać całą zimę na malowaniu. Nawet jeżeli jej nie maluję, bo zazwyczaj maluję pozostałe pory roku. Ujmę to tak, zima dla mnie to czas do funkcjonowania i pracy, do malowania pozostałych pór roku. Jeśli chodzi o żywioł, definitywnie woda. Chociaż nieraz koleżanki mówiły, że jestem jak wichura, gdy się pojawię, mam burzę myśli i dużo się dzieje, mimo wszystko woda jest moim żywiołem. Potrafię siedzieć w wodzie wiele godzin, woda mnie uspokaja i relaksuje. I woda jest potrzebna do życia, prawda? Dlatego zawsze maluję coś z wodą. Skupiam się na krajobrazach, które zawsze przedstawiają wodę. Uwielbiam patrzeć na wodę, pływać kajakiem i obserwować, jak promienie słońca oświetlają taflę powierzchni. Woda to niesamowity żywioł. Jest spokojna, ale niebezpieczna.
Urodziłaś się w Polsce, mieszkasz w Stanach. Jaki ma to wpływ na Twoje postrzeganie świata, na Twoje inspiracje. Czy według Ciebie narodowość malarza, artysty ma wpływ na sposób tworzonej przez niego sztuki?
To bardzo trudne pytanie, trochę filozoficzne i nie ma tutaj jednoznacznej odpowiedzi. Dla niektórych odpowiedź będzie jasna, dla innych nie. Ja jestem bardziej kosmopolitką – tam, gdzie żyję, tam mi dobrze. Oczywiście czuję się Polką, doceniam polską kulturę i tradycję, szanuję swoje korzenie. Ale czy te korzenie wpływają na moją sztukę? W jakimś sensie tak, ale w sposób subtelny, może na podświadomość. Jednak materiały kupuję w USA, mają swoją specyfikę, a też wpływają na kształt, czy rezultat pracy. Tak samo miejsce pracy. Czasem maluję obrazy przedstawiające lokalne miejsca, ponieważ rynek w tym kraju ma swoje wymagania. Wisconsin ma dużo wspólnego z Polską, ale ludzie tutaj są inni, mają inne potrzeby. Gdy maluję coś, aby ludzi zachwycić, raczej skupiam się na tym, co ci ludzie chcą zobaczyć. Przykładowo, gdy chcę sprzedać obraz w swoim mieście, to nie sprzedam obrazu przedstawiającego Pałac Kultury i Nauki. Chociaż, tu wyjątek – sprzedałam Pałac Łazienkowski (polski zabytek architektoniczny w stylu klasycystycznym z XVII wieku), jesienią w Museum of Wisconsin Art w West Bend. Pójdę malować w plenerze, to również pejzaż, krajobraz związany z tym konkretnym miejscem musi również oddziaływać na postrzeganie. Jeżeli namaluję obraz przedstawiający coś, co ma dla kogoś znaczenie, to wpływ wywiera tutejsza kultura i dziedzictwo. Z drugiej strony, używam technik, które nie pochodzą ani z Polski, ani z USA. Po prostu je wybieram i komponuję.
Parę moich obrazów kupiono w Indiach i uwierz mi, że na pewno nie kupili je dlatego, że był z USA, albo namalowany przez Polkę. 90% moich obrazów maluję z głowy, przekładając swoje emocje i potrzeby, które nie są do końca amerykańskie ani do końca polskie. Po prostu są moje, z moich snów i marzeń. Sny i marzenia nie mają narodowości. Są raczej wynikiem naszych doświadczeń i wyobraźni. Doświadczenia zaś nawarstwiają się przez cały okres życia i nie ważne, gdzie jesteś. Ich kumulacja pobudza wyobraźnię.
Dlatego te wybory artystyczne wynikają z mojej narodowości, z miejsc pobytu, ale są też uniwersalne, nie determinowane ani miejscem, ani czasem. Moja przeszłość, korzenie, wychowanie, jedzenie, podróże i wybory mają wpływ, bo ukształtowały mnie na osobę, którą jestem. USA też mnie dużo zmieniło, na lepsze. Jestem taką mieszanką. Znam artystów, którzy wychowali się w Wisconsin, więc całe Wisconsin malują, choć ich korzenie są też niemieckie. Utożsamiają się jednak jako Amerykanie. A są tacy, którzy malują abstrakcję. W ich przypadku ocenienie wpływu narodowości na ich dzieła może mieć sens, ale nie musi. Wszystko zależy, jak dany artysta uważa i co w nim przeważa, w jego emocjach i duszy. Jeżeli postrzegam siebie ogólnie, jako człowieka, który żyje na tym świecie i dzieli go z innymi, to z tego chyba wynika najważniejszy imperatyw nadający kierunek sztuce i reszta chyba ma mniejsze znaczenie. Poznałam kiedyś artystkę, która zajmuje się również fotografią. Powiedziała mi, że jej fotografia była na konkursie, a ludzie chodzili dookoła i debatowali, jaką to niesamowitą technikę użyła, jakie przesłanie zawarła itd. A ona powiedziała, że po prostu zrobiła to 'cyk’, bo jej się to podobało w danym momencie i tyle. Czyli czasami o tym, co dajemy może decydować ten moment, ta ulotna chwila, która jest taką iskrą bożą. I jeżeli ją złapiemy, mamy najlepsze ujęcie.
Jesteś fanką anime. Czy oglądając te popularne filmy zwracasz także uwagę na sposób przedstawienia przyrody. Wiele osób fascynuje krajobraz dalekiego wschodu, kraju kwitnącej wiśni, uwielbiają odwiedzać japońskie ogrody. Jak to wygląda w Twoim przypadku? Jak oceniasz ich estetykę.
Anime i ogólnie interesowanie się Japonią, a później i Koreą, jest dłuższe w moim życiu, niż bycie wegetarianką. Anime zaczęłam oglądać już w wieku 7-8 lat. Zwracam uwagę szczególnie jeśli anime ma piękną kreskę, gdy studio naprawdę się napracuje. Najlepszym przykładem jest Violet Evergarden. Ile łez wylałam na tym anime, to moje. Z mężem, gdy mieliśmy wspomniane już 181 dni rozłąki oglądałam anime, ale anime piękne i wartościowe. Bardzo lubię azjatycką kulturę, parę razy nawet zrobiłam 3D kwiaty prezentujące japońską wiśnię. Trochę też malowałam postacie w takim stylu, ale nie jest to właśnie moja kultura. Akurat do poprzedniego pytania nawiązując, raz, czy dwa coś podobnego namaluję, ale daleko mi do specyfiki tamtej kultury, nawet jeżeli kocham anime, to trochę za mało. Azjatyckie kultury są bogate w symbolikę i historię. I gdybym się tam urodziła, być może bardziej bym malowała w takim stylu. Ogrody japońskie uwielbiam, zresztą wszystkie ogrody i parki. Natomiast estetyka, jeśli chodzi o architekturę – piękna, ale nie odpowiednia do mojego stylu życia. Japońska kultura jest bardziej minimalistyczna, co jest przeciwieństwem mojego charakteru czy stylu. Co nie oznacza, że jak coś mnie nie natchnie, to nie namaluję. Namaluję, ale po swojemu.
Chcielibyśmy jeszcze zapytać o 3D czyli mix media. Jakie znaczenie ma dla ciebie ten rodzaj działalności artystycznej. Jest spełnieniem, eksperymentem czy raczej poszukiwaniem nowych sposobów i metod wyrażania siebie?
Zaczęło się od eksperymentu, aby wyrazić siebie, a potem stało się spełnieniem, bo gdy osiągnęłam swój cel, zaczęłam rzucać sobie większe wyzwania w ulepszeniu tego, co mnie wyraża. Chcę być po prostu w tym dla siebie najlepsza, a jestem bardzo wymagająca dla siebie. Mix media to nic innego jak łączenie wielu materiałów. Moją sztukę tworzę z tego, co pozwoli mi na utworzenie jak największego efektu 3D, szczególnie w przypadku drzew (do tego tworzę własnoręcznie swój materiał), wykorzystuję także materiały które pozwolą mi podkreślić efekt tafli wody. Nieraz pracuję z materiałami toksycznymi, aby osiągnąć odpowiedni efekt na bardzo wysokim poziomie. Mam w swojej kolekcji 4 takie drogocenne obrazy, które przez wkład czasowy, zastosowany materiał oraz efekt końcowy, powodują, że raczej nie jest możliwe, abym tak łatwo chciała je sprzedać. A jeżeli artysta nie chce sprzedać obrazu, to znaczy jedno – obraz ma dla niego szczególne, osobiste znaczenie. Artystom długo zajmuje pokochanie ich własnej sztuki. W tym momencie jakby ktoś zabrał mi moje materiały i kazał mi malować tylko akrylami, to bym się załamała. Moja technika, moje materiały, są jak tlen, którym oddycham, moje ręce, serce i mózg – potrzebują tego do tworzenia. Nie wyobrażam sobie już robić inaczej. I tak, mam parę obrazów 2D, ale to nie jest moja bajka. To nie jest marta-lism.
Na koniec prosimy jeszcze o informację, gdzie można zobaczyć lub nabyć twoje obrazy i inne produkty.
Po pierwsze na mojej stronie: https://margwizart.squarespace.com/
Po drugie, sprzedaję obrazy na vendor markets, głównie w Wisconsin, ale wkrótce i w Chicago. Po trzecie w moim studiu w Grafton (The Arts Mill, Grafton) i Jackson. Po czwarte, jestem członkiem Cedarburg Artists Guild, Southeast Wisconsin for Wisconsin Visual Artists & Art Guild of Menomonee Falls, moje obrazy wystawiam właśnie z nimi w: Main Street Gallery w Cedarburg, Inventors Brewpub w Port Washington, Art Lounge: w Menomonee Falls i nie tylko). Obrazy mam też w Museum of Wisconsin Art (MOWA) w West Bend, w Grafton Arts Mill Coffee Roastery w Grafton, FAIR brew & trade w Cedarburg, ArtfindZ w Hartford, Gallery & Frame Shop w Fond du Lac, Cedarburg Art Museum w Cedarburg, restauracja Twisted Willow w Port Washington, The Purple Turtle w Port Washington, Lake Country Fine Arts School and Gallery w Hartland, wystawiam obrazy co jakiś czas w Lakeland University w Plymouth oraz w Ronald McDonald House w Wauwatosa, oraz wiele innych.
Polecam obserwowanie moich mediów społecznościowych: Facebook czy Instagram: Margwizart (Marta Gwizdala Art.), a jeśli ktoś chce się ze mną skontaktować, proszę się nie stresować i pytać.
Chciałabym podziękować serdecznie za możliwość wzięcia udziału w tym wywiadzie. Jest to dla mnie zaszczyt, że poświęcili mi Państwo czas. Bardzo dziękuję i życzę wszystkiego najlepszego Państwu i czytelnikom.
Dziękujemy i życzymy jak najwięcej satysfakcji i samorealizacji dzięki sztuce.
Dodaj komentarz
Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.